Hudson „Hudson”

Motema Music, 2017

Dolina rzeki Hudson od lat bywała inspiracją dla artystów. „To miejsce gdzie można było się schować, ukryć, zebrać myśli, wejść w głąb siebie w poszukiwaniu natchnienia” – mówi John Medeski, jeden z muzyków kwartetu Hudson.

„Wszyscy rozwijaliśmy swoje kariery w mieście, by potem przenieść się do Doliny, żeby tu postawić dom i wychować dzieci” – to z kolei słowa Johna Scofielda, drugiego z członków Hudson. „Pierwszy sprowadził się tutaj Jack DeJohnette, ja jestem jeszcze nowicjuszem” puentuje informacją o sobie i perkusiście grupy Larry Grenadier, grający w Hudson na basie. Jak więc łatwo zauważyć pod zapożyczoną od rzeki i jej doliny nazwą kryje się kwartet grupujący znakomitości jazzowej sceny.

Panowie grali już ze sobą w różnych konfiguracjach, jednak jako kwartet, wspólnie wystąpili po raz pierwszy w roku 2014, na Festiwalu Woodstock. Na decyzję o kontynuacji współpracy nie trzeba było długo czekać. Ich pierwsza płyta zatytułowana także „Hudson” ma być hołdem dla regionu, który wybrali, jako miejsce do życia. To także – przede wszystkim przez dobór repertuaru – odwołanie się do legendy Woodstoku z roku 1969. Pięć z jedenastu utworów to dzieła Boba Dylana, Joni Mitchell, Jimiego Hendrixa i Robbiego Robertsona (The Band) z tamtego właśnie okresu. Pozostałe to trzy kompozycje DeJohnetta, dwie Scofielda i jedna wspólna całego kwartetu.  Utwory premierowe, ale także znane już z innych, wcześniejszych płyt członków zespołu.

Z muzycznymi supergrupami bywa różnie. Czasem spotkania tuzów nie prowadzą – z różnych powodów – do sukcesu.  Jednak Hudson  z pewnością nie można określić mianem porażki. Wspólne granie dało kwartetowi – kolokwialnie mówiąc – „kopa”, uwypuklając i wzmacniając atuty poszczególnych jego członków.  Jak wspominają sami muzycy, sesji nagraniowej nie towarzyszył stres, a raczej wyluzowanie i wyciszenie – cytując Jacka DeJohnette’a. Tą atmosferę niewymuszonego luzu daje się odczuć już od pierwszych dźwięków, trwającego prawie jedenaście minut, tytułowego „Hudson” – owego jedynego utworu podpisanego przez wszystkich czterech muzyków. To esencja tego, co usłyszeć można na całym albumie. Bardzo charakterystyczny sposób grania i prowadzenia melodii, który jednak trudno wprost przypisać do jakiejś określonej stylistyki.

„Mamy swój sposób na te rockowe kawałki i nie koniecznie jest nim coś nazywane powszechnie fusion. Myślę jednak, że słuchacze orzekną, że tak właśnie trzeba to grać” – kapitalnie i niezwykle celnie podsumowuje efekt współpracy John Scofield. Wielokrotnie podkreślany magiczny urok i atmosfera Doliny (płytę nagrywano – jakże by inaczej – w studiu mieszczącym się nad rzeką Hudson) nieodwołalnie odcisnął się na siedemdziesięciu minutach zarejestrowanego materiału. Znakomitego, bezpretensjonalnego, pogodnego. Pięknego jak sama Dolina.

Reklama

One comment

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s