ECM, 2014

Ta płyta spodobała mi się od pierwszego przesłuchania choć miałem co do niej mnóstwo wątpliwości. Przyniosła mi jednak mnóstwo zaskoczeń i to samych pozytywnych. Początkowo sądziłem, że to kolejny debiutant na pokładzie ECM, jakaś kopia tercetu Marcina Wasilewskiego.
Tymczasem okazało się, że to już druga płyta Colina Vallona wydana przez monachijską wytwórnię. Pianista i basista współpracują ponadto także z kwartetem Eliny Duni, również związanym z ECM. Co więcej muzycy (w nieco innym składzie) gościli już kilka lat temu w Polsce prezentując swoje poprzednie nagrania. Co do zbieżności stylistyki ze wspomnianymi wcześniej naszymi rodzimymi artystami to podobieństwa również okazały się złudne. Trio Vallona ucieka od płynnej melodyjności utworów. Ich muzyka brzmi dla mnie tak jakby chciała się wyrwać, uwolnić, wybuchnąć. Sądziłem początkowo, że to może swoiste siłowanie się oczekiwań i silnego wpływu Producenta (tak, tego Producenta, pisanego Wielką Literą) z dążeniami muzyków. Jednak przesłuchania wcześniejszych nagrań, wydanych jeszcze pod szyldem HatHut, nie potwierdziły tej teorii.
Większość utworów ma podobną stylistykę: spokojny początek, sugerujący często grę free. Potem konstruowanie tematu, budowanie napięcia i wreszcie bardziej dynamiczna końcówka. Pianista gra rytmiczne, powtarzające się frazy i powoli włącza w to bardziej melodyjne fragmenty. Są to jednak krótkie tematy. Urwane, powracające motywy. Nie znajdziemy na tej płycie typowych dla klasycznego tria jazzowego utworów zbudowanych wg schematu melodia – solówka – powrót do tematu głównego.
Trudno tu w ogóle doszukać się tu solówek w klasycznym tego słowa znaczeniu, to raczej nieustanny dialog, interakcje pomiędzy muzykami. To płyta zespołowa w dosłownym tego słowa znaczeniu. Nie jest to płyta dla zagorzałych wielbicieli mainstreamu. Raczej zwolennicy bardziej swobodnej improwizacji znajdą tu coś dla siebie. Spodoba im się zapewne utwór Pixels”. Kapitalnie brzmi tam sekcja rytmiczna, grająca momentami niczym solidny zespół heavy metalowy. Muszę tu zaznaczyć, że Julian Sartorius – perkusista debiutujący na tej płycie jako członek tria, wywarł na mnie największe wrażenie spośród całej trójki. Koniec płyty to dwie zagrane również bardziej „swobodnie” miniatury.
Reasumując: świetna nowość, warta konfrontacji na żywo, którą to sugestią do organizatorów życia muzycznego w naszym kraju kończę.